Życie jest piękne, piękne bo w swej prostocie nieprzewidywalne. Jeszcze kilka tygodni temu byłem przekonany że ten rok upłynie tylko na ciężkiej pracy, walce o utrzymanie naszej pozycji na rynku budowlanym, co niestety spowodowało że rok 2012 uznałem za fotograficznie stracony.
I zupełnie niespodziewanie dowiedziałem się że…jedziemy do Afryki, konkretnie do Kenii. Musze w tym miejscu się przyznać że choć wyjazd do Afryki znajdował się na dalszym miejscu mojej listy priorytetów wyjazdowych, to decyzja o wyjeździe była szybka i zajęła mi kilka sekund.
No to szybkie pakowanie, samolot i lecimy do Mombasy!
Koniec listopada Afryka, Mombasa, późny wieczór, wysiadamy na lotnisku międzynarodowym (hmm międzynarodowym w rozumieniu Kenijczyków) i tak jakbyśmy znaleźli się na innej planecie. Jeszcze 10 godzin wcześniej zimno, dżdżyście, szary i ponury listopadowy poranek a tu gorąc, zapach tropiku, brak klimatyzacji i świdrujący Cię swoim spojrzeniem oficer imigracyjny zastanawiający się przez chwilę czy aby na pewno wstemplować wizę wjazdową do Twojego paszportu. Uff…udało się i idziemy po bagaże.
Od pierwszych chwili czujemy że znaleźliśmy się w wilgotnym piekle, już po wyjściu z samolotu zaczynam się obficie pocić, wszyscy zaczynają zrzucać okrycia zabrane z Polski, aby choć odrobinę sobie ulżyć. Idąc tak myślę sobie „jak ja to zniosę, przecież mamy godz. 22.00 czasu miejscowego a jest jak na rozgrzanej patelni”. Jakoś to będzie, czas iść po bagaż.
I tu kolejne zderzenie z nową rzeczywistością, czas w tym miejscu jest czymś niezdefiniowanym, czymś czego nikt nie traktuje serio, w zasadzie mógłby nie istnieć!
Miejscowi prowadzą życie we własnym tempie, nigdzie nie biegną, tu nie istnieje pojęcie „zróbmy to o godzinie x, tu mówi się godzina x jest wtedy kiedy coś zostało zrobione”.
Wiec cierpliwie czekamy na nasze bagaże aż w końcu się pojawią i po spokojnym pakowaniu do autobusów (z klimą, hura!) zawieziono nas do hotelu.
Po drodze spotkało mnie małe rozczarowanie, latarnie uliczne praktycznie w całym mieście nie działają! A widać że dzieje się bardzo dużo, miasto tętni własnym rytmem. Cóż z pierwszymi obserwacjami tutejszych zwyczajów przyjdzie poczekać do następnego dnia.
Hotel, pierwsza kolacja, pierwszy nocleg, wszystko wygląda świeżo, pachnąco i bardzo zachęcająco. Świetna organizacja (tego się nie spodziewałem) miła obsługa, na każdym kroku gotowa aby Ci pomóc, więc idę niespiesznie za boy’em hotelowym, który niesie bagaże do pokoju. Idziemy wzdłuż palm, morza tropikalnych kwiatów, wykutych w koralowcu korytarzy aż docieramy do pokoju z widokiem na Ocean Indyjski, chyba dotarłem do miejsca gdzie mógłbym spędzić dłuższy okres mojego życia.
Oj będzie się działo, safari, Masajowie, rafa koralowa ale o wszystkim po kolei…